poniedziałek, 10 września 2012

Odmawiam...

...zeznania dzisiejszej wagi. Po weekendowej rozpuście (dałam sobie sama dyspensę na wyjazd) i żarciu w życiu się nie przyznam czego o 2 w nocy teraz już będę musiała wziąć się w garść w temacie ćwiczeń. Plan na najbliższy tydzień: siłownia/basen/wsadzenie zadu na stacjonarny rower co najmniej 4 razy. Tak mi dopomóż.

piątek, 7 września 2012

Przesilenie.

70,9. Winter is coming, poprzedzana pomykającą kurcgalopkiem jesienią. Piszę ten post jedząc ciastko i zastanawiając się, w co się ubrać, żeby nie zamarznąć. To sobie porę wybrałam na makeover. Ale ale, stay tuned, ciastka już mi się kończą, a nowych nie kupię.

czwartek, 6 września 2012

środa, 5 września 2012

Apdejcik

70,5 - dziękuję za uwagę.

Nadal nie mogę się zmobilizować do ruszenia dupy na siłkę, niezborność dramatyczna. Takoż nie mogę wleźć na rower stacjonarny, a z łóżka mam do niego półtora metra, rozpacz i tragedia grecka. Bijanie po głowie chyba potrzebuję.

Śniadanie po 11: razowiec (3 kromki) z chudą padliną i pomidorami malinowymi w ilości hurtowej. Masła ani innego poślizgu nie używam.

W tak zwanym międzyczasie chleję maślankę. I wodę na hektolitry.

Obiad przed 16: Alma była łaskawa mi sprzedać pieczoną kiełbaskę i wiaderko surówki. Podlałam to jednodniową marchewką w płynie. Na kolację mam twarożek wsiowy i drugie wiaderko surówki.

Biję się w piersi obfite: grzeszę niegotowaniem i łapaniem sobie żarcia na szybko, co daje w efekcie upiornie monotonny jadłospis. Muszę pogłówkować...

wtorek, 4 września 2012

Captain's log - day 2

Dziś rano 71,2 kg. Nie no, nie jestem nawiedzona, żeby się ważyć co pól godziny, ale przez te pierwsze dni waga tak pięknie leci w dół, że aż przyjemnie się na to patrzy. Najpierw schodzi woda, owszem,  czarodziejstwo, skoro piję jak głupia. Dwa literki dziennie jak obszył.

Wyspałam się dziś jak mops, słyszałam, że tak trzeba dla piękności. Nie mam zacięcia generałowej Zajączkowej, to chociaż sobie pośpię ku urodzie. Odbyłam sesję spa z aromatycznym peelingiem i masowaniem niewymownych i tylko raz walnęłam się w głowę słuchawką prysznicową (ciasna kabina, polecam, Żanet Kalyta). Nie uskuteczniłam dziś żadnej aktywności fizycznej, albowiem poranek nieco mi się rozpełzł na celebrowaniu kawy, prasówce, lataniu z gołym zadem po włościach i wsmarowywaniu cudów kosmetyki w tenże. Pieruńsko lubię latać z gołym zadem. Ale po domu, nie po parku, więc chyba mogę.

Na śniadanie wtrząchnęłam wiadro owsianki z gorzkim kakao (kakałem) i fruktozą, poprawiwszy czerwoną papryką. Po takim posiłku z reguły przez pół dnia nie chce mi się jeść. Obiadu jaśniepanienka sobie nie wykonała, zatem spożyłam o odpowiedniej porze chudej wędlinki dużo i pomidorów jeszcze więcej z kromeczką lub dwiema razowca. Na kolację zostawiłam sobie kindziuk i  warzywa. Przez cały dzionek popijam mineralną na zmianę z maślanką. Dziękuję, gastryka prawidłowa.

Jutro, no, może pojutrze zrobię sobie jakiś normalny obiad na ciepło. Pieczarkowa z pulpecikami, pieczony miąs, bełt z warzywami, jeszcze nie wiem. Nieszczególnie lubię gotować dla samej siebie. Dla dwojga natomiast mogłabym nie wyłazić z kuchni. Niespełniona kura domowa, owszem...

poniedziałek, 3 września 2012

Odchudzanie - podejście fafnaste. Czas start!

W miniony weekend PMS kazał mi zjeść całe jedzenie świata. No to zjadłam. Ja posłuszna jestem, przeważnie. Miałam od 1 września wdrażać program 4x4 TOTAL MAKEOVER (pomysł programu 15 na 5 od 1 sierpnia upadł na twarz, kiedy 1 sierpnia zajrzałam do lodówki). Zasadniczo chodziło o to, żeby zrzucić z zadu 16 kilo do końca roku, po 4 kiloski miesięcznie. Z poślizgiem, bo z poślizgiem (patrz PMS), ale zaczęłam. Dziś. Od porannego ważenia i oględzin.

Waga młodego słonia - 72 kg. Kiedy...? Jak...? Przecież niedawno było 62 kilo (well, relatywnie niedawno, dwa lata temu). Przecież Michel Montignac zdjął ze mnie 18 kilo i waga trzymała się pięknie długi czas. Tak, owszem, zapasłam się onegdaj do ośmiu dych. I że niby tłustość ukradkiem wraca??  No tak, całe jedzenie świata i tym podobne grzechy. Recydywa, cholera.

Oględziny na golasa wykazały niezłe cycki, fajne nogi plus okolice utopione w nadmiarze tkanki tłuszczowej. Korpusik problematyczny, figura pieczarki na chudych nóżkach. Boję się nawet spojrzeć na dżinsy. Ponadto wiek daje o sobie znać (jestem wszak starą kobietą po trzydziestce), moja skóra nie produkuje już kolagenu i innych dobrodziejstw. Dietą raczej nie powalczę z "cześć Helenka" - uporczywą galaretką zamiast bicepsów. Trzeba będzie wyturlać spod łóżka kilogramowe hantelki. Oraz niech no mi postpeemesowa niemoc przejdzie, to się rzucę na siłownię, baseny itepe. A blogasek jest po to, żebym dobrych chęci nie rozmieniła na drobne. 

Śniadanie: smętna resztka winogron po weekendowym obżarstwie. Pół godziny później razowiec z chudą kurą i pomidorkiem. Kawy usiłowałam się wyrzec, ale Michel, Ty nie bądź świnia, Ty mi zostaw chociaż kawę... Z półprocentową podróbą mleka. To mi akurat nie robi, czy 0,5 czy 3,2%. Na szczęście. Z innych produktów zrezygnować trudniej, aczkolwiek sposób żywienia MM to rozumie i grzeszyć czas od czasu pozwala. Błądzić jest rzeczą ludzką i takie tam.

Obiad: niekoszerny. Ból istnienia kazał mi zeżreć tabliczkę gorzkiej czekolady, więc w ślad za nią posłałam kubek jogurtu naturalnego dla uspokojenia sumienia. Na kolację mam pewną ilość żółtego sera i gigantyczną czerwoną paprykę. Że niby warzywo, a warzywa są dobre. Wiem, że nie dostarczam sobie dziś odpowiedniej ilości białka, ale niestetość, w mięsnym przypomniałam sobie, że posiadam tylko 20 groszy w gotówce, więc nawiałam chyłkiem między tujami. Jutro się poprawię. Kury są dobre. 

Anyway: blog jest do rozliczania samej siebie z postępów i grzechów, albowiem mam zamiar zrealizować swój plan minimum, czyli do końca roku dumnie obnaszać 56 zamiast 72 kilo. Kit, że ostatnio taką wagę miałam dwudziestoletnim dziewczęciem będąc. Co, ja nie zrobię? :)