wtorek, 4 września 2012

Captain's log - day 2

Dziś rano 71,2 kg. Nie no, nie jestem nawiedzona, żeby się ważyć co pól godziny, ale przez te pierwsze dni waga tak pięknie leci w dół, że aż przyjemnie się na to patrzy. Najpierw schodzi woda, owszem,  czarodziejstwo, skoro piję jak głupia. Dwa literki dziennie jak obszył.

Wyspałam się dziś jak mops, słyszałam, że tak trzeba dla piękności. Nie mam zacięcia generałowej Zajączkowej, to chociaż sobie pośpię ku urodzie. Odbyłam sesję spa z aromatycznym peelingiem i masowaniem niewymownych i tylko raz walnęłam się w głowę słuchawką prysznicową (ciasna kabina, polecam, Żanet Kalyta). Nie uskuteczniłam dziś żadnej aktywności fizycznej, albowiem poranek nieco mi się rozpełzł na celebrowaniu kawy, prasówce, lataniu z gołym zadem po włościach i wsmarowywaniu cudów kosmetyki w tenże. Pieruńsko lubię latać z gołym zadem. Ale po domu, nie po parku, więc chyba mogę.

Na śniadanie wtrząchnęłam wiadro owsianki z gorzkim kakao (kakałem) i fruktozą, poprawiwszy czerwoną papryką. Po takim posiłku z reguły przez pół dnia nie chce mi się jeść. Obiadu jaśniepanienka sobie nie wykonała, zatem spożyłam o odpowiedniej porze chudej wędlinki dużo i pomidorów jeszcze więcej z kromeczką lub dwiema razowca. Na kolację zostawiłam sobie kindziuk i  warzywa. Przez cały dzionek popijam mineralną na zmianę z maślanką. Dziękuję, gastryka prawidłowa.

Jutro, no, może pojutrze zrobię sobie jakiś normalny obiad na ciepło. Pieczarkowa z pulpecikami, pieczony miąs, bełt z warzywami, jeszcze nie wiem. Nieszczególnie lubię gotować dla samej siebie. Dla dwojga natomiast mogłabym nie wyłazić z kuchni. Niespełniona kura domowa, owszem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz